Album Review: U2’s ‘Songs of Experience’

U2
Interscope Records

Popularne w Variety

Najnowszy album zespołu jest ich najlepszym od czasu “How to Dismantle an Atomic Bomb.”

Z tego co słychać, proces tworzenia albumu U2 jest tak pracochłonny jak misja NASA na jeden z księżyców Jowisza. Ego, ambicja, niepewność i technologia łączą się z niemal desperackim pragnieniem bycia istotnym, nie wspominając o kwintesencji irlandzkiego poczucia obowiązku i dyscypliny równej tylko ich niewyobrażalnemu sukcesowi i bogactwu. To sprawia, że standardy są niedorzecznie wysokie – w końcu co jest wystarczająco dobre, kiedy niebo jest granicą, kiedy pieniądze i czas w studiu nie mają znaczenia, a wszystko, czego pragniesz, jest na wyciągnięcie ręki? Miesiące w studio zamieniają się w lata (pięć w przypadku ich poprzedniego albumu), kiedy to przerabiają, remiksują, reimaginują i porzucają dziesiątki piosenek, pracując do granic samobiczowania, próbując stworzyć muzykę rockową, która jest istotna, współczesna i ważna, nie wychodząc przy tym na prawie 60-latków w skórzanych kurtkach i nowiutkich Yeezys… nawet jeśli są prawie 60-latkami w skórzanych kurtkach i, no dobra, może nie Yeezys, ale na pewno trampkach.

“Songs of Experience” jest oficjalnie uważany za “utwór towarzyszący” do “Songs of Innocence” z 2014 roku – wiesz, ten prezent niespodzianka, którego wciąż nie możesz usunąć ze swojego iTunes – i przybywa po ciąży, która była bolesna nawet jak na standardy U2. Album został ukończony ponad rok temu, ale 9 listopada ubiegłego roku zespół zdecydował, że nie jest on na miejscu w świecie, w którym rządzi prezydent Trump. Podczas gdy basista Adam Clayton opisał wynikające z tego poprawki dla Variety jako “trochę chirurgii kosmetycznej”, dziewięciu producentów jest przypisanych, głównie długoletni współpracownik Jacknife Lee i frontman OneRepublic Ryan Tedder wraz z siedmioma innymi, w tym Danger Mouse (Gnarls Barkley, Black Keys, Gorillaz), Paul Epworth (Adele, Florence and the Machine) i długoletni współpracownik Steve Lillywhite.

Wbrew tym przeciwnościom – a może właśnie dzięki nim – “Songs of Experience” jest najlepszym albumem zespołu od czasu “How to Dismantle an Atomic Bomb” (który zdobył nagrodę Grammy za najlepszy album w 2006 roku) i jest to niezwykłe osiągnięcie dla zespołu w piątej dekadzie istnienia. Niewątpliwe znaki rozpoznawcze brzmienia U2 są tu obecne – strzeliste melodie Bono i jego dykcja (“The Little Things That Give You Away”, “Get Out of Your Own Way” i “Love Is Bigger Than Anything in Its Way” są świetnymi następcami “Stuck in a Moment You Can’t Get Out Of”), a chrzęszczące riffy The Edge’a i grzmiąca sekcja rytmiczna są znajome bez popadania w autoparodię. Rozciągają się bez przekraczania klifu: “Lights of Home” ma bagnisty akustyczny groove, “Get Out of Your Own Way” trochę pulsującej elektronicznej perkusji, a nawet cameo od Kendricka Lamara na końcu – czego, szczerze mówiąc, się obawiałem, ale jest gustownie dołączone do piosenki jako przemówienie, a nie niezręcznie zintegrowany rap.

The muzykowanie jest nieskazitelny przez cały, choć trzeba powiedzieć, że The Edge włącza w jednym z największych występów jego piętrowych kariery na “The Little Things That Give You Away.” Prowadzi piosenkę od łagodnego początku do niemal komicznie melodramatycznego finału, rozpoczynając od charakterystycznych chmur dźwięku – po bliższym przyjrzeniu się okazują się one być gęsto skomplikowaną siatką akordów i echa oraz szybkich nut, które tryskają jak deszcz – aż do czwartej minuty, kiedy to piosenka wybucha, a chmury się rozstępują, słońce świeci, a Edge wspina się na wietrzny szczyt góry i (rozumiecie). Wraz z “You’re the Best Thing About Me” i “Love Is Bigger than Anything in Its Way”, jest to klasyczna piosenka U2 ostatnich dni, podobna do “Beautiful Day” czy “City of Blinding Lights”.”

Album zapada się trochę w środku, ale otwiera się i zamyka mocno, i podczas gdy niektóre z “współczesnych” smaczków wiszą niezręcznie na solidnej, pracowitej ramie zespołu (szczególnie Tedderesque “hey-yo” i “woah-oh”), brzmią o wiele bardziej komfortowo w ich własnej skórze niż na “Innocence” – chociaż szczerze mówiąc, nawet trzy lata później trudno jest oddzielić ten album od pychy i schadenfreude jego premiery.

Ale tak wielkie i głośne i nieznośne jak U2 może być czasami, Boże kochaj ich, po tych wszystkich latach i milionach i triumfach i wpadkach i żenujących przekroczeniach (ahem “Rattle and Hum” cough “Pop” erm “iTunes”), w czasie, gdy większość z ich niegdysiejszych rówieśników albo się poddała, albo powinna, oni wciąż się rozciągają, tęsknią, próbują tak bardzo być wielcy – i nie można sięgnąć gwiazd bez podskakiwania jak idiota.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.